Wołam i krzyczę, oddychać już nie mogę, pocę się i
umieram ze strachu. Kto i kiedy mnie wreszcie zabierze, uratuje, uwolni z tych
objęć ciemności, nieziemskiej, niemiłej? O litości! Gleba czarna niczym krucze
jezioro. Fałszywa wiara chce mnie pochłonąć. Jak odeprzeć, jak zaprzeć się mam
tej niebagatelnej mocy? Stan krytyczny sięga po moje zmysły omamione. Stan
krytyczny wypruwa ze mnie wszystkie pokłady nadziei – a gdzie tu nadzieja,
gdzie tu jakaś strona, w którą bezpiecznie można zapędzić się, zniknąć w jakimś
zakątku, jaśniejszym od tego, w którym teraz pożera mnie ciemność? Pożera mnie
bojaźń moja – mroczność odważna niczym stado wilków okalających bezbronną
ofiarę. Nic nie wiem o sobie, nic nie wiem o świecie, za młody, za głupi, za
niedojrzały, za niemądry zbyt jestem, żeby zrozumieć prostotę czarności, żeby
zrozumieć potęgę czarności, żeby utożsamić się z nocą lasu, wśród drzew,
dających życie, a straszących swoimi jękami i pieśniami żałobnymi za
zaginionymi dziećmi marnotrawnej ludzkości. Ludzkości, która skazuje każde
jedno życie, na błękitnej tej planecie, by cierpiało na jakąś chorobę, znaną
lub nieznaną. A drzewa pochylają się, o matko, o boże, coraz bliżej i bliżej,
kłaniają się już, kłaniają przed moją głupotą. Drzewa klękają w żalu przed moją
bojaźnią. Modlą się, krzyczą, jęczą, śpiewają. Są coraz niżej, niżej, i niżej,
i leżą już przed moimi stopami. Uciekam, bo czuję, widzę, jak gałęzie chcą złapać
mnie za nogi, jak chcą dopaść mej głowy, żeby pożreć ją, pełną strachu - tak
jak to czerni jezioro pode mną pełne jest czerni - i żeby pożreć moje oczy
wielkie, czarne, zapełnione bojaźnią największą, jakiej w życiu doznać miałem
okazję. Uciekam, pędzę, nie zważam na żadne przeszkody, bo uciekam, zwiewam,
prawie lecę, unoszę się jak bocian wypędzony z gniazda, chwieję się jakbym miał
przestrzelone skrzydło. Potykam się ciągle, uderzam głową w korę szorstką jak
tors dwustuletniego drwala, który z wiekiem już upodabnia się do drzewa, walę
głową w ziemie miękką a trwałą jak gąbka nasączona gliną, uderzam głową w głazy
stojące samotnie jak posągi z mosiądzu na końcu świata, na pustyni, gdzie nikt
nigdy dotrzeć nie był by w stanie – gdzie nie ma nawet nicości. Z głowy wycieka
mi strach, wycieka krwią, czarną krwią, czarną rzeką, która jak delta rozlewa się
po sercu. Nie czuję bólu, bo bojaźń mną włada. Nie czuję bólu, bo czerń wodzi
mnie na smyczy jak zastraszonego psa, który nie czuje już krztyny miłości do swego
pana, tak jak i ja nie czuję już miłości do losu czy przeznaczenia swego.
Wreszcie
docieram do miejsca, gdzie las się przerzedza, gdzie las tworzy lukę tylko dla
mnie, żebym mógł stanąć w świetle gwiazd ucztujących nade mną, nie mających
pojęcia, że moje życie, moje ja, którego już nie jestem własnością, zaś bojaźni
teraz jest własnością, cierpi katusze, cierpi gorzej niż tantal, bo tam – zaraz
za mną – nie było nawet czegokolwiek, czego mogłoby moje ja sięgnąć i zaznać
ukojenia. Jest jaśniej, jest raźniej, jest widoczniej, moje oczy jeszcze
zaćmione odzyskują utęsknioną ostrość. Wreszcie czuję, że mogę odetchnąć,
wreszcie czuję, że mogę wyjść z siebie i pogłaskać swoją biedną, pokaleczoną głowę,
porozbijaną o te głazy jak osamotnione posągi. Czarna krew bojaźni, która
wówczas zawładnęła każdym milimetrem ciała, spływa teraz w spowolnieniu od
czoła ku brodzie, tworzy kaniony smutku i przerażenia razem, a łzy pękają w
szwach na policzkach niczym statki drewniane na falach Posejdona, którego złość
granic żadnych nie zna. Aż tu nagle jakaś postać wynurza się z czarnego lasu,
idąc w moją stronę lekkim krokiem. Odziana jest w srebrne szaty jak pył z
diamentu, z rękoma złączonymi na piersi. W końcu staje nade mną, kiedy to się
okazuje, że ja klęczę osłabiony. Podaje mi dłoń, patrzy na mnie szklanymi
oczyma – promienieją one nieskazitelnością jak dwoje biało szklanych kwiatów z
ogrodu elfów. Ja podaje tej zjawie dłoń pełen zaufania, jestem gotowy na
ratunek, jestem gotowy na przeprosiny, że oto stąpałem po ziemi złymi
ścieżkami, że swój zmysł ciekawości karmiłem co dnia, aż do przesytu. Trzymam
pomocną dłoń, która sięgnęła ku mnie jak Anioł sięga ku zepsutemu człowiekowi,
i kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że dopiero teraz gotów jestem, żeby zmienić siebie
i świat na lepsze, postać wydaje się być mną. W oka mgnieniu kruszy się ta dłoń
jakby była z popiołu. Z niedowierzaniem i z zachwytem spoglądam w dal – horyzont
rozciąga się daleko ponad polami i lasami. I choć po bojaźni została szkaradna blizna
na duszy, wiem, że gdyby jej nie było, nie ujrzałbym tego, co widzę.