niedziela, 19 lipca 2015

I Co, Że Ciąży, i Co, Że Pali?

Życia pęd zawzięcie nie daje wziąć oddechu, by racjonalnie pomyśleć o sprawach przeszłych – zresztą nie warto; życia pęd rzeźbi zmysły zacięcie, daje niezły wycisk – przecież w ustach czuję posmak krwi. Może ja sam w mylnym świetle stawiam świat, wydarzenia, lata lekkomyślnie zapomniane? Dawni ludzie i ich twarze; blade, zmęczone… rozpromienione, radosne – wiszą na białych ścianach galerii – ja stoję, a ściany płynął; mijają mnie kolejne portrety – wszystko niczym sen na jawie, obrazy stają się żywe, twarze śmieją mi się prosto w twarz. Mówią do mnie. I nie przypominają mi się te wszystkie słowa – widzę jedynie nieme ruchy warg, za to przypomina mi się ten drążący trend słów powieszonych na stryczkach; o słowach głucho wybrzmiewających, przepadających bez zrozumienia; o słowach pełnych treści, które w chwili wypowiadania przemijają z wiatrem.

Przyjaciel, po którym została jedynie pamięć, a nie jest nieżywy – obraz otoczony brudno złotą ramą; przeleżany, zapomniany i smutny. Zaniedbanie za sprawą niewypowiedzianych słów, które wydawałoby się nie są nikomu do niczego potrzebne; za sprawą właśnie tych najważniejszych słów, które utkwiły gdzieś pomiędzy całą resztą tych niepotrzebnych, jazgotliwych niczym horda hien. Tak naprawdę żadne nie wybrzmiały dźwięcznie i słyszalnie. Przyjaźń, ucinając sobie drzemkę, niespodziewanie umarła, żałośnie jęcząc niczym zapity bezdomny. Dech ciemności powiał w twarz. Niepocieszenie. W milczeniu staram się odczarować wszystkie te chwile – tory zardzewiałe i dworce upadłe, będące wówczas bezpiecznym schronieniem; ale dzisiaj, dzisiaj wieje tu jedynie pustką, i jest zimno.

Ostał się we mnie nieopisywalny świat emocji – galeria wirujących frazesów, huragany barw wypadają z obrazów niczym monsunowe fale, fabryka fantazji, machina mieniących się prawd, katalizator myśli, które spływają rzeką – w tej właśnie niezwykłej galerii – a w wodzie walczą bestie z pięknościami, aż woda się pieni. Wszystko to jest metropolią chaosu, trwającą w nieładzie – pięknym niczym dziki, jesienny las liściasty. I wtedy gdy sądzę, że jestem oblepiony światłami szczęścia przepadam – zawsze za późno dowiadując się dlaczego – w zupełnie mi nieznanej studni. Opadam, opadam, opadam bez końca… Z plaskiem uderzam w wodę – naiwnie myśląc, że gdzieś dotarłem – ale wtedy okazuje się, że tonę w nieznośnej lekkości bytu; tonę w toni bez barw, zmierzając ku dnu. I dopiero jak go dotknę, choćby włosem, nagle staję na nogach; nie wiedzieć jak, nie wiedzieć skąd; choć to na pewno po raz kolejny dzięki niej, tej, która ręki podać się nie boi.

Co by nie było czas nigdy się nie cofnie; a tak trudno jest zaufać, że stało się dobrze, że stało się najlepiej jak mogło; tak trudno jest wierzyć, że inaczej być nie miało, nie mogło, nie chciało; niełatwo mi przychodzi zaufać sobie, że zrobiłem to, co do mnie należało, że czułem to, co czułem, że działałem zgodnie ze swoim przekonaniem, że prowadził mnie instynkt… Bo czym by było moje życie, gdybym wyrzekł się sam siebie; czym było moje życie bez tej osi wiary. Ufam sobie, bo nikt za mnie nie żył, i żyć nie będzie.

I co, że ciąży, i co, że pali – najważniejszy jest, choćby od czasu do czasu, grunt pod nogami – ten fakt, że ona jest mi oddaną, a ja jej z siłą taką samą.

I co, że ciąży, i co, że pali – gdybym tak miał w lekkości wznosić się nieskończenie, rozpadłbym się w mroźny pył kosmosu – nic by po mnie nie zostało – a tak jestem, tu i teraz. Dzień dobry. Dziękuję. Do widzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz